Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

takiem, ale o takiem powinno się marzyć i o takie starać. I oto Boecklin, ten fantastyczny, obłąkany prawie fantazyą Boecklin, staje przed nami, jak mądry i dobry nauczyciel, jak jakiś mędrzec platoński, pogodny, rozumny i wysoki mistrz życia.
Jest gdzieś na morzu, na pustem, nieskończonem, zaświatowem morzu, wiecznie milczącem i wiecznie uśpionem, wyspa skalista, pełna cyprysów, do której jakiś geniusz wieczności wykował wchód, w skałach wykował mieszkania, i tam to przez tę milczącą, wiecznie senną wodę, na długiej łodzi czarny przewoźnik przeprawia duszę zmarłych.
Spokój zupełny, można patrzeć wieczność całą, nie ujrzy się na tem morzu żagla białego, ani łodzi wesołej. Tylko raz po raz w cichej, niemej łódce czarny przewoźnik przywiezie tu duszę ludzką, w białe płótno owitą, która schylona, z rękami na krzyż złożonemi, pokorna i milcząca wobec milczenia śmierci, wpływa w tę przystań, aby już nigdy za mrok ten, za to morze nie wrócić. Jest coś religijnego w tym obrazie i nigdy, bez wątpienia nigdy, — żaden malarz dając główną, przeważną wagę pejzażowi, nie wywołał tak głęboko wzruszającego duszę nastroju, nie namalował pejzażu, któryby budził tak głęboko wzruszającą duszę myśl.
Taka śmierć nie jest ani dramatem, ani tragedyą. Obraz ten jest smutny, ale ten smutek