nie ma w sobie nic rozdzierającego: jest to idylla śmierci.
Wielki poganin, najbardziej helleński umysł XIX wieku, może najbardziej helleński od istnienia samych Greków, nie namalował za przykładem Michała Anioła, czy Rubensa — sądu ostatecznego, nie odtworzył za przykładem Danta trzech kontygnacyi chrześcijańskiego po śmierci: wymalował zacisze, przystań spokojną, bez kar i bez nagrody, bez szatanów i bez chórów anielskich, wieczny, milczący wypoczynek istot, które tak żyły jak musiały, jak je zmusiła „tryumfalna, nad wszystko wyniesiona pierwotna potęga Natury“...
Niema tam nawet żalu greckich cieniów elizejskich. Duch Achillesa nie tęskniłby tu do światła dziennego, choć państwem cieniów rządzący. Tu jest niepamięć, zapomnienie wszystkiego, co było życiem. Pewna cicha przystań, wiekuiste zatopienie się w bezkres, wpatrzenie się w siność morza i siność obłoków jednotonną, niewzruszoną, niezmierną. W tej tragedyi, jaką jest śmierć, jest to najpogodniejsze pojęcie jej, jakie kiedykolwiek w duszy ludzkiej powstało. Obłąkany prawie fantazyą Boecklin, jak był nauczycielem mądrym i dobrym, kiedy życie malował, tak jest wielkim i mądrym pocieszycielem, kiedy maluje śmierć. „Wyspa umarłych“ uspokaja i ucisza. Może tam jest tak, a więc jest dobrze. Ludzie odpływają, jak mgły z łąki na jezioro. Idą odpocząć.
Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.