Dzień począł się chylić do skłonu, a nic się nie zmieniło. Jakaś potworna bitwa toczyła się w okolicy. Jadwinia i Staś płakali i w końcu usnęli, przyciśnięci do siebie. Zaś krawic Baczakiewicz siedział na krawędzi tapczana przy chorym synu i czuł, że mu głowa opada coraz niżej. Jakieś sny go opadać jęły, pół na jawie, pół poza jawą. Władek jechał na białym koniu ze szablą w ręce... Rogatywkę miał czerwoną na głowie, białym barankiem obszytą, i chorągiew polską nad sobą... Tak się Baczakiewiczowi wydawało, że on sam szedł przy synu piechotą i niósł ją nad nim. Była taka właśnie jesień, jak była...
Potem ocknął się krawiec Baczakiewicz i spojrzał na twarz syna. Była ona dziwnie blada i ściągnięta, jak nigdy. Oczy miał zamknięte i głowę równo wznak położoną. Dychał wolno i słabo.
— Abo się choroba przesila, abo co — myślał krawiec Baczakiewicz...
Wieczór zapadł o czwartej popołudniu i był długi. Krawiec Baczakiewicz znowu drzemać począł i znów pół na jawie, a pół za jawą, zdawało mu się, że Władek jedzie na białym koniu w rogatywce ze szablą w ręce... Co się ocknął, to uważał, czy armaty biją jeszcze wciąż i jaki ten wieczór długi, długi, bez końca... Bitwa trwała. Wtem brzękło okno i trzasło w ścia-
Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.