handlów potrzebę, czuł lekceważenie naokoło, z dołu, z góry, z przodu, z tyłu, z boków, na wskroś i przez wskroś.
Naturalnie, że o żeniaczce nie mógł myśleć.
Gdy czasem siostra Eugenia wyszła, w niedzielę, a siostra Tymonia drzemała „w karle“ w drugim pokoju, pan Kopciuszyński, mając czas, stawał przed lustrem i podziwiał swą postać: swoje rzadkie włosy, wyblakłą twarz i wyblakłe oczy, wązkie ostre ramiona, wklęsłą pierś, wydatny brzuch, wachlarzowate przeźrocze uszy — i śmiech go brał i rozpacz i ból — oto kawaler — myślał — oto kaduk zamorski! Żenić się! Do romansu! Także...
Nieparlamentarne słowo wypadało z ust pana Kopciuszyńskiego.
I czuł się naznaczonym przez złą fortunę.
Ale nie był pan Kopciuszyński bez ambicyi. I czuł to wszystko, co wypełniało jego żywot, głęboko, a upokorzenie stało się jego drugą połową krwi, jak pierwszą było przeświadczenie, że nie jest zdolen nic uczynić, aby było inaczej. Koledzy pana Kopciuszyńskiego awansowali, dostawali posady etatowe, żenili się, stawali radcami, zdobywali szacunek i znaczenie u ludzi, zyskiwali powagę i mir — on był stale niedołęgą umysłowo‑życiowym i stale czuł się i znał się niższym od innych paryą.
Ale wybuchła wojna.
Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.