Pan Kopciuszyński zadrżał.
Jakaś niejasna myśl, myśl szczególna, zaświtała mu w głowie.
Pan Kopciuszyński nie umiał jej nazwać i nie mógł jej pojąć dokładnie.
Było to coś takiego, o czem nie myślał dotąd, ale co czuł gdzieś w zakamarkach swego jestestwa...
Pan Kopciuszyński postanowił.
Nic nikomu nie mówiąc postanowił.
I pewnego poranku, w „surduciku“ i w czarnych „spodzieńkach“ zameldował się u szefa.
— Czego pan chce, panie Kopciuszyński? — zapytał szef zdumiony, pan Kopciuszyński bowiem nie miewał nigdy żadnych interesów.
— Proszę o zwolnienie, panie dyrektorze — wybąkał pan Kopciuszyński.
Szef zdumiał się, aż okulary na czoło podniósł.
— Zwolnienie? Pan? I tak pana przecież z łask — dlaczego? Czy pan może wygrał na loteryi klasowej?
— Nie. Ja do wojska, panie dyrektorze.
— Wołali pana, co? Przecie pan już ma ze czterdzieści pięć lat.
— Czterdzieści sześć, panie dyrektorze.
— To tem więcej. No więc co? Przecie pana nie wołali. Nikogo w tym wieku jeszcze nie wołali.
Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.