ność, że rozweselał kolegów. Kopciuszkiewicz cholera, Kopciuszkiewicz fajtłapa, Kopciuszkowski, ty p... doło! Psiakrew sobacza, panie Kapciuchiński! — huczało koło pana Kopciuszyńskiego wśród wybuchów śmiechu, lub mimowoli wesołego gniewu.
Po kilku tygodniach, ba, po kilku dniach, godzinach nieledwie, poznał pan Kopciuszyński, że i tu nie jest nikomu równy, że i tu jest niższy od innych.
— Podnieśże pan łeb, cholero jedna! Wyprostuj się pan, gały przed siebie, do kroćset fur beczek dyabłów! Nie wąchaj pan guzików, kleparskie nasienie! — okrzykiwano go dookolusieńka. — Po coś pan tu wlazł?! A to wstyd prawdziwy! Zabieraj pan swoją osobę razem z gnatami! Alboś pan jest raz żołnierz, albo —
Tu następowały rzeczy, którychby kto inny nie zniósł i zastrzelił się, ale pan Kopciuszyński znosił i egzystował.
Miał mundur, karabin, strzelali — zresztą się nic nie zmieniło.
Mundur nie zrównał pana Kopciuszyńskiego z innymi. I gdy leżał z karabinem przy oku na wydatnym nieco brzuchu, czując, że nogi ma zbyt cienkie, aby były trafione, szrapnele brzęczały nad nim: Garbowali na psie skórę... a kule karabinowe dzwoniły: tlakli zearaniec...
Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.