ziemi jedną ręką, potem drugą, następnie usiadł, a ostatecznie się położył.
Krew cieknie po mundurze, coraz więcej i więcej, a pan Kopciuszyński leży i myśli.
Przyjdą sanitaryusze — myśli — i wezmą mnie na nosze...
I w tej chwili przychodzi mu na myśl, że powiedzą: a cóż to za bałwan tu leży? co za osioł? co za „siwinia“?
Wszak nawet kiedy go Moskalom wydzierał ten kapral cholernik, to jeszcze walczył zań i ranę zań odebrał jako za „kapcygę“...
Pan Kopciuszyński nie wiedział wprawdzie, co oznacza definitywnie: kapcyga — ale domyślał się, że znaczy to mniej więcej tyle, co fujara, rura, fajtłapa i tym podobne.
Leży pan Kopciuszyński i czeka sanitaryuszy, nadsłuchuje czy nie idą i czy mu nie urągają, ale nic — cicho nikt nie przychodzi.
Poczyna się panu Kopciuszyńskiemu robić słabo, coraz słabiej. Krew cieknie i cieknie sobie, a z nią, czuje pan Kopciuszyński, wycieka życie z ciała.
— Zdaje się, że już po mnie — myśli. — Musieli się cofnąć...
Snadź jest zupełnie sam w tych zaroślach.
Owszem — nie sam. Czuje pan Kopciuszyński cień, co się ku niemu przybliża...
Cień — śmierć...
Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.