Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo sie urodziło niezywe. Ale kściny som jest, bo syćko béło przygotowione.
— Je prawda — rzekł Krzyś — wtoz go ta wiedział, jakie się narodzi? Gorzałka jest?
— I piwo i wino, syćko. Dy Wojdyła gazda!
— Pytali cie?[1]
— He, i oni, i wcora wiecór jesce przileciała Klarka Ustupska, cobyk ino prziseł. A i Wojdyłówne Marcia i Milcia strycne, mie straśnie pytały. Wtoz hań zatońcy, jak mnie niebedzie?
I Marduła stał się dumny.
— No, kiebyś na kwile poleciał — rzekł Krzyś, zastanawiając się. — Je ale cemuz nie idzies!
— Jakoz pude? W takik portkak nieporada iść...
I wyciągnąwszy długie nogi przed Krzysia z żałością na swoje połatane spodnie spojrzał.
Krzyś pomyślał chwilę i rzekł:
— Wiés co, mom jo nowe portki, końdek som jest długawe i syrokawe na mnie, bedom na tobie. Lejdze duhem do Byrki, oné hań wisom na zyrdce w biołej izbie, a przynieś mi i skrzipce. Niepytanyk na te kściny, ale mie ta ze skrzipcami przyjmiom.
— Haj! — krzyknął Marduła i gwizdnąwszy na psa, puścił się biec, jak to miał zwyczaj, psa galopującego przed nim za ogon się trzymając.

— Jedy by ci tén ksiendza po kolendzie

  1. Prosili.