jak do skoły. Talant ci Pon Bóg dał, od korzenia sie weź!
— Ale sie z moik portek wyobujes? — zastrzegał się Krzyś, ruszając z Mardułą.
— Wyobujem. Ja se ta nie ino portki, ale i buty z holowami najdem!
— Łacwie — rzekł Krzyś. I obliczał, że z godzinkę się zabawiwszy, jeszcze na czas na Nędzów Gronik zajdą, a nie, to dościgną. O tem, że miał i innych chłopów ku Janosikowi pozwać, zapomniał.
U Wojdyłów grali, aż huczało. Gości wdzięcznie Wojdyłowie powitali, a na widok Krzysia poczęto wiwatować, bo to był muzyka nad muzyki.
Wojdyłowa od Karkosów, trzeci dzień po połogu, właśnie tańczyć przestała i szepnęła do męża:
— Uwenerujze Krzisiowom persone, coby zagrał.
Ale Krzyś napiwszy się ponownie wolał, naprzód zatańczyć. Chłopi rzędem dookoła izby pod ścianami stali i jeden po drugim przed muzykę wychodził i tańcował, jak było zwyczajem, lecz Krzysiowi miejsce zrobiono dla wieku i wartości muzyckiej.
Wystąpił więc przed muzykantów, dwóch skrzypków i basistego, i wyjąwszy jakieś grosiwo ze supła smatki, którą miał w kieszeni od serdaka i rzuciwszy do basów, zaśpiewał:
Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.