ich nie ściągać; gdy to, co miał na sobie i przy sobie, na długi czas nieodzielnie z nim być miało, być jego wszystkiem i wystarczającem. Jego nóż doświadczony, jego dobrze obejrzane krzesiwo, które znajdowały się z nim tylekroć w pustkach górskich i znowu tam znaleźć się z nim miały, dawały mu rozkosz, jaką czuć może orzeł, na szpony swoje spozierający. Z radością stanął na zawiązanych kierpcach nie po to, aby do karczmy, albo do sąsiadów zabiec, ale aby śliznąć się na nich, gdzie ludzkie oko często nie sięgło nigdy przedtem. Stanął na tęgich podeszwach ze skóry, wesoły.
Znowu czekały go noce pod niebem gołem, watry ze świeżego rąbania, smolne, pełne dymu i trzasku wilgotnych gałęzi, owo samotne pożywianie się strawą skąpą, lub obfite obłowy polowania, wody pite ustami z potoków, lub ze strug, sączących się między głazami. Sablik cieszył się na ową smolną polepę, którą poróść mu miała twarz, szyja, kark, ręce, że stać się miał nieledwie częścią lasu, czemś dzikiem, odyńcom, jeleniom, i smrekom podobnem i pokrewnem. Znowu oczy jego, ręce i nogi miały mu być wszystkiem. Sablik miał znowu, jak od lat kilkudziesięciu, być sam z sobą, zupełnie i wyłącznie, i radował się na to, jak się cieszyć może orzeł o łowach swoich myślący.
Pogwizdując i pośpiewując oglądał swój sprzęt podróżno‑strzelecki, badał go i próbował. Szedł wyzywać pustacie, drogi błędne i straszne, lasy
Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.