Strona:Kazimierz Władysław Wójcicki - Klechdy starożytne podania i powieści ludowe.pdf/167

Ta strona została przepisana.

się z przyzwoitym orszakiem dla odprowadzenia oblubienicy w miejsce jej przyszłej siedziby.
To niezwykle wesele wielkie sprawiło wrażenie i wszędzie mówiono o nim. Słysząc o strumieniu pod drzewem tamaryndy, nikt nie wątpił, że to było siedlisko czarownicy; ale nikt nie umiał powiedzieć, co to była za czarownica i jaką oblubienicę przeznaczyła królewiczowi.
Nareszcie zbliżył się dzień wesela. Pan młody dosiadł rumaka i na czele swego orszaku pojechał do drzewa tamaryndy. Zastał tam równie świetną drużynę, czekającą nań z jeźdźców i mnóstwa palankinów, okrytych szkarłatnemi kobiercami, a które haftami złotemi bogato ozdobione i na żerdziach jasnych kolorów niesione, w promieniach słońca jak brylanty błyszczały Wszystkie te palankiny były gęsto ściśnięte i najmniejszego nie zostawiały otworu, tak, że nie można było ani oblubienicy, ani jej kobiet obaczyć.
Królewicz jechał obok najpiękniejszego palankinu, usiłując złożyć wszelkimi sposobami uszanowanie nieznajomej dziewicy, która przyjęła jego zaloty. Lecz gdy tak jechał w marzeniach o przyszłem szczęściu pogrążony, nie dostrzegł z początku, że orszak zboczył z drogi, prowadzącej do pałacu, który mu ojciec dla niego i oblubienicy przeznaczył. Co większa, ujrzał się w okolicy całkiem nieznajomej i wkrótce przybyli do wysokiego muru, opasującego niezmierną przestrzeń. Orszak zatrzymał się przed kamienną bramą, gdzie poważny starzec prosił królewicza, ażeby rozpuścił drużynę swoją; gdyż