Strona:Kazimierz Władysław Wójcicki - Klechdy starożytne podania i powieści ludowe.pdf/176

Ta strona została przepisana.

ten na własne oczy zobaczył drzewa, z których owoce te zerwano. Nie zachodziła więc już żadna trudność, jeno żeby kogo wynaleźć, coby się podjął tej niebezpiecznej podróży Zaradził temu królewicz, ofiarując się na tę wyprawę. Jenijusz obwinął go z lekka w swoją długą szatę wzbił się z tym ciężarem w powietrze, i spuścił królewicza do jednej z owych czarownych okolic, z których się niebo składa
Trafiło się właśnie, ze dawano tam w on czas wielką ucztę, i Bilmeryk — tak się nazywał ów jenijusz — którego jeno niestawało jeszcze, musiał przybywszy dla samej przyzwoitości pozostać. W brew zwyczajowi swojemu, zajął najodleglejsze miejsce, kryjąc jeszcze ciągle towarzysza w fałdach swojej szaty. Królewicz wynalazł sobie tymczasem otwór do patrzenia i mógł całe towarzystwo oglądać. Jakże wielką uczuł radość, gdy ujrzał w całym blasku piękności swoją ulubioną małp królowę, siedzącą na dyjamentowym tronie. Na jej obliczu dostrzegł wyraz smutku, co go nadzieją poiło, iż rozłączenie z nim i ona także czuła boleśnie. Wszelako; ile możności, poskramiał niecierpliwość, oczekując pomyślnej chwili, kiedy będzie się mógł jej ukazać. Tymczasem nie uszła uwagi jego rozmowa, którą miał Bilmeryk z jednym małym potwornym, i daleko jeszcze brzydszym jenijuszem. — »Jaka przyczyna« zapytał się ostatni, »że na dworze naszem od nie dawna tak smutno? zaiste umrę z nudów: i jeżeli się to nie odmieni, to na przyszłość starać się będę unikać takich uczt smutnych. — »Że tak śpiące życie