Strona:Kazimierz Władysław Wójcicki - Klechdy starożytne podania i powieści ludowe.pdf/19

Ta strona została przepisana.

mrukując: daj to Boże; ale nie dojrzeją te gruszki na wierzbie! — zasnął twardo.

IV.

Rano zbudził się podróżny, ale o dalszej drodze nie mógł pomyśleć dla słabości małżonki.
Pan domu z radością się dowiedział, że dni kilka zabawią; a Stanisław już zaczął wierzyć, że dojrzeją gruszki na wierzbie.
Gość, był to szlachcic niemajętny; lecz choć nie miał do zbytku, żył uczciwie i o nic nikogo nie prosił: upodobał sobie uprzejmego gospodarza i po tygodniu goszczenia, rzekł raz do swojej już wiele zdrowszej małżonki.
— Małgosiu! coś nasz łaskawy gospodarz smali cholewki do naszej Maryi: i ona, jak baczę, nie od tego. Nie źlećby to było.
— Widzi ci się tak jeno! — odrzekła żona — ale w duszy rada była, że co roiła sobie po głowie i mąż potwierdził.
— Człek nie ubogi, nie młokos, nic mu nie brakuje — mówił dalej, chodząc po komnacie — nasza też dziewka nie krzywa i dojrzała w latach, że już można oddać w ten stan święty i pobłogosławić.
Po wieczerzy, gość sędziwy popijał starego węgrzyna, muskał czuprynę i słuchał z uśmiechem, jak pan domu w pokornej mowie upraszał o rękę Maryi.
— Podobałeś mi się waszmość, odrzekł po długim namyśle: i kiedy o wiano nie pytasz, ani go żądasz, a masz dosyć własnego chleba, niechże