Strona:Kazimierz Władysław Wójcicki - Klechdy starożytne podania i powieści ludowe.pdf/24

Ta strona została przepisana.
II.

W dzień skwarny, gorący, letni, pod cieniem gęstej lipy, stały dwie istoty, więcej do wiedmów niż ludzi podobne. Trzymając się za ręce, spoglądały na zamek wspaniały.
Pierwsze wybladłe, zżółkłe, żupan dziurawy, kawałkiem niegdyś bogatego pasa przepasane, buty dziurawe, czapkę podartą, była to bieda.
Drugie skóra a kości, oczy zamglone, oblicze skrzywione głodem, obwinięte stało płachtą zbrudzoną, nie miało nawet koszuli na sobie. Była to nędza. Nierozłączni towarzysze z sobą stojąc pod lipą, taką wiedli rozmowę:

Bieda.

Patrz, moja swacho, jak piękny zamek, co tu statków ładownych pszenicą; słyszysz, wesoła kapela brzmi głośno. Ach, gdyby się tam dostać na chwilkę!

Nędza.

I czegóż pragnież, czy tam nas puszczą? Spojrzyj, brama zawarta, a choćby mur przesadzić co nam łatwo, brytany duńskie kazałby wojewoda spuścić z łańcuchów, poszczwanoby nas jak wilków lub niedźwiedzi.

Bieda.

Wiatr wieje ze strony zamku, zapach z kuchni woń roznosi (oblizując się) o! żeby zrazik mięsa, z kawałek kołacza tub marcepana!

Nędza (z westchnieniem).

O mój Boże.. jabym przestała na kawałku