Strona:Kazimierz Władysław Wójcicki - Klechdy starożytne podania i powieści ludowe.pdf/51

Ta strona została przepisana.

I dobył piszczałki; zaledwie zadął, krzyż się obalił, a z ziemi ukazał się dziad żebrak, zabity na rozstajnej drodze przed trzydziestu laty.
Młody wieśniak odwrócił oczy z przestrachem, nie chcąc patrzeć na twarz schudzoną wiekiem i nędzą, a zeszpeconą ranami. Lecz w przestrachu grał ciągle: wtedy zobaczył, że okoliste mogiły roztwierają się razem; usłyszał chrzęst żelaza, tętnienie podkowy.
Patrzy — żelazem zbrojni pokazują się rycerze: jedni pieszo, a wielu na koniach. Jeżeli dziada się nastraszył, więcej jeszcze, patrząc na liczny szereg uzbrojonych olbrzymów. On sam, lubo był rosły i we wsi swojej najwyższy, każdemu z nich niemal po kolana zaledwo głową dostał. Z większego strachu otworzył gębę, podrapał się po głowie; a nie zadymając piszczałki, nie poruszył już więcej mogił. Każde widmo nakryła ziemia i tylko wiatr zimny powiewając, przyginał trawę i zioła.
Umęczony wesołością i przestrachem z widzenia zmarłych, przygotował grabie i widły nietoperza, chcąc użyć miłości i przyjaźni.
Już oddawna młoda Zosia z poblizkiej chaty z czarnemi oczyma poruszyła mu serce; ale czarnobrewa nie dbała na zaloty młodego Jonka, jak go nazywano. Napróżno śpiewał do niej:

»U mojej Zosieczki
Oczki jak tareczki,
Gęba jak śmietana,
Dana moja! dana!«

Zosia się śmiała i z piosnki i z Jonka.