granicznego garbu nadciąga linia bojowa. Patrzę na zegarek — dochodzi pierwsza.
Wracać do miasta, które ma być oblęgane? Nonsens. Szosą na wprost pod ogień? Drugi nonsens. Należy tak uczynić, by możliwie rychło linia walki przeskoczyła przez człowieka. Zatem skręcić na prawo, ku grzebieniowi z cicho tryskających igiełek, który w moim ówczesnym, przez kwadrans ważnym pojęciu oznaczał cofających się Niemców. Świece dymne nad ich linią oznaczał.
Zeszedłem szosą niżej, do miejsca gdzie niedawno nawracały samochody. Już teraz nie nadpływają od miasta. Pozostało po nich zbrużdżone rozdroże w poprzek asfaltowej jezdni. Ruszam wprost boczną drogą na wieś Brzezie. Tak, Spytek z Brzezia, ten z „Krzyżaków“. Następna wieś — Kobylany. Tak, Domarad z Kobylan, ten spod Grunwaldu.
Po kilkuset metrach widowisko rozjaśnia się ostatecznie. W płytkim rowie przy twardo zamarzniętej i słabo jeżdżonej drodze żołnierze niemieccy. Okryci zielonymi płachtami, cekaemy gotowe do strzału. Obstrzał artyleryjski nagle ustaje. Nie słychać również karabinów. Pytam żołnierza z wnętrza dłoni kopcącego spiesznie papierosa, gdzie jestem właściwie. Obok schylone przemykają się jakieś cywilne postacie. — In Niemandsland. — A rakiety? — Das sind schon die Russen gegenüber.
Rozumowanie sprzed kwadransa poczyna się błyskawicznie sprawdzać, lecz miejsce nie do promenady. Dobiegamy do dużego obejścia u skrzyżowania dwóch polnych dróg. W kępie drzew stodoły, jakieś zabudowania gospodarcze, garnki gliniane na płocie i zapomniana, blaszana od mrozu spódnica. Obejście obsadzone przez drużynę niemiecką. Mają pięści przeciwpancerne, żadnej cięższej broni. Przykucnęli przy kamiennym narożniku drewnianej stodoły.
Strona:Kazimierz Wyka - Życie na niby.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.