Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

dom, przestrzeni u której kresu — jak to dobrze wiemy — czeka nas szczęk zatrzasku, nagły blask ognia i widok znanych przedmiotów, co witają nas jak dawno niewidzianych wędrowców z za morza.
Kret i Szczur posuwali się naprzód ostrożnie, w milczeniu, pogrążeni w myślach. Kret rozmyślał przeważnie o kolacji, ponieważ było ciemno jak w rogu, a okolicy nie znał — przynajmniej tak mu się wydawało — szedł więc posłusznie śladem Szczura, powierzając mu całkowicie kierownictwo. Co się zaś tyczy Szczura, wysunął się swoim zwyczajem nieco naprzód, wtulił łebek w ramiona, a oczy wlepił w ścielącą się przed nim prostą, szarą drogę; nie zwracał więc uwagi na biednego Kreta, którego dosięgło wezwanie nagłe, podobne do elektrycznego wstrząsu.
Ludzie dawno już zatracili najsubtelniejszy ze zmysłów i nie posiadają nawet odpowiedniej nazwy aby określić wzajemne porozumiewanie się zwierzęcia z otoczeniem, żywym czy też martwym. Mają naprzykład jedyne słowo: „węch” dla wyrażenia całego szeregu subtelnych drgnień, które dzień i noc przemawiają do nozdrzy zwierzęcia, szepcząc wezwania i ostrzeżenia, pociągając je i odstręczając. Taki właśnie tajemniczy, czarodziejski zew z próżni dosięgnął wśród ciemności Kreta. Ten zew przyszedł nagle, uderzył w dobrze znaną strunę, która odezwała się skwapliwie, mimo że Kret nie mógł sobie narazie przypomnieć, o co cho-