Głos był wyraźny, wezwanie jasne, Kret musi mu być posłuszny, musi iść za nim natychmiast.
— Szczurku! — zawołał w radosnym podnieceniu — Stój! Wracaj! Jesteś mi potrzebny! Wracaj natychmiast!
— Chodź, Kreciku, chodź, nie marudź! — odparł Szczur wesoło, sunąc dalej.
— Błagam cię, Szczurku, stój! — prosił biedny Kret z bólem serca. — Nie rozumiesz o co chodzi. To mój dom, mój dawny dom! Doleciał mię jego zapach, jest tu niedaleko, naprawdę, całkiem blisko! Muszę tam iść, muszę! Wróć się, Szczurku, proszę cię, błagam, wracaj!
Tymczasem Szczur odszedł już daleko, za daleko aby posłyszeć wyraźnie o co chodzi Kretowi, za daleko aby uchwycić dojmujący ton bolesnej prośby w jego głosie. Był przytym zaniepokojony pogodą, bowiem i on wywąchał coś, co wyglądało mocno podejrzanie, coś, co przepowiadało zbliżanie się śniegu.
Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.