Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie możemy się teraz zatrzymywać! — odkrzyknął — Przyjdziemy jutro poszukać tego co znalazłeś. Boję się zatrzymywać, już późno i zbliża się śnieg, i nie jestem pewien czy dobrze idziemy. Potrzebny mi twój nos, Krecie, chodź prędko, chodź! — i Szczur podążył dalej, nie czekając na odpowiedź.
Biedny Kret z rozdartym sercem stał samotnie na drodze, a gdzieś głęboko w jego wnętrzu wzbierało gorzkie łkanie; czuł iż wkrótce wybuchnie niepohamowanym płaczem. Lecz jego wierność dla przyjaciela wytrzymała tę ciężką próbę. Ani mu przez myśl nie przeszło, że mógłby Szczura opuścić. A tymczasem fale dochodzące z dawnego domu prosiły, szeptały, zaklinały, a wreszcie zaczęły żądać nakazująco. Kret nie śmiał dłużej ociągać się w ich zaczarowanym kole. Z wysiłkiem, od którego niemal mu serce pękło spuścił łebek i podążył posłusznie śladem Szczura. A tymczasem słabe, łagodne zapachy drażniły mu wytrwale nozdrza, wyrzucając nową przyjaźń i obojętną zimną niepamięć.
Dogonił z wysiłkiem Szczura, który, nic nie podejrzewając, zaczął paplać wesoło o tym, co zrobią po powrocie, o ślicznych kłodach płonących na kominku w salonie, o kolacji jaką ma zamiar spożyć; nie zauważył milczenia towarzysza ani rozpaczliwego stanu jego ducha. Wreszcie, gdy już odeszli porządny kawał i mijali pnie na skraju zagajnika obok drogi, Szczur stanął i rzekł dobrotliwie: