Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój stary Krecie, wyglądasz na śmiertelnie zmęczonego. Milczysz i powłóczysz łapkami, jakby były z ołowiu. Siądźmy tu i odpocznijmy chwilę. Śniegu dotąd niema, a odbyliśmy już lwią część drogi.
Kret opuścił się smętnie na pieniek, usiłując zapanować nad sobą, czuł bowiem, że łkanie, z którym walczył tak długo, nie da się przezwyciężyć. Podchodziło coraz bliżej do gardła, torowało sobie drogę na świat, następowało szybko zwartym szeregiem, aż wreszcie biedny Kret dał za wygraną, rozpłakał się otwarcie i bezradnie, teraz, kiedy wiedział, że utracił to, czego nawet właściwie nie odnalazł.
Szczur zdumiony i przerażony tym gwałtownym wybuchem żałości, nie śmiał przez chwilę zabierać głosu, wreszcie odezwał się spokojnie i ze współczuciem:
— Co ci jest, kochany? Co się stało? Powiedz mi jakie masz zmartwienie, może będę mógł coś na nie poradzić.
Biedny Kret z trudem zdołał cośkolwiek wykrztusić wśród łkań, które raz po raz wzbierały w jego piersi, powstrzymując i dławiąc słowa.
— Ja wiem, że to... licha... mroczna chatka — wyjąkał wreszcie przerywanym głosem — nie taka... jak twój wygodny domek... albo „Ropuszy Dwór“... lub obszerne mieszkanie Borsuka... Ale to był mój własny domek... przywiązałem się do niego... i rzuciłem go, i zupełnie o nim zapomniałem... i nagle go wywę-