szyłem... tam, na drodze, kiedy wolałem ciebie, a ty nie chciałeś się zatrzymać, Szczurku!... Wszystko nagle... jednym rzutem... przypomniało mi się... i zatęskniłem do domu... O rety! rety!... A kiedy ty, Szczurku, nie chciałeś zawrócić... kiedy musiałem opuścić swój dom, mimo że go wciąż jeszcze czułem... myślałem, że mi serce pęknie!... Mogliśmy przecie zajść i spojrzeć na niego, Szczurku!... rzucić jedno jedyne spojrzenie... byliśmy bliziutko!... Ale ty nie chciałeś zawrócić, Szczurku, nie chciałeś! O mój Boże, mój Boże!
Wspomnienia poruszyły nowe fale bólu i szlochanie wzmogło się, uniemożliwiając dalsze słowa Kretowi.
Szczur patrzył przed siebie i klepał Kreta łagodnie po ramieniu. Po pewnym czasie mruknął ponuro:
— Teraz rozumiem wszystko. Postąpiłem po świńsku! Jestem świnia — zwyczajna świnia!
Czekał żeby łkanie Kreta uspokoiło się i nabrało rytmu. A gdy wreszcie Kret częściej pociągał nosem niż szlochał, Szczur wstał i rzekł głosem obojętnym:
— No, a teraz, mój chłopcze, czas już doprawdy abyśmy wyruszyli w drogę — i zawrócił na dawny szlak, który z takim trudem sobie utorowali.
— Gdzież ty (hik!) idziesz (hik!), Szczurku? — wykrzyknął zapłakany Kret, podnosząc łebek z przestrachem.
Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.