Udało się wreszcie Szczurowi przyciągnąć Kreta do stołu; i zabierał się właśnie z namaszczeniem do otwierania pudełka od sardynek, kiedy posłyszał hałas dochodzący z podwórza. Było to jakby szuranie małych łapek po żwirze, połączone z niewyraźnym gwarem cienkich głosów; można było nawet rozróżnić urywane zdania:
— Wszyscy rzędem... Podnieś trochę latarkę, Tomciu... Naprzód odkrząknąć.. Nie kasłać, kiedy powiem: raz, dwa, trzy... Gdzie mały Bill?.... Chodź prędko, wszyscy czekamy.
— Co to takiego? — spytał Szczur, przerywając swoje zajęcie.
— Zdaje mi się, że to polne myszy — odparł Kret z pewną dumą. — W czasie świątecznym obchodzą wszystkie domy i śpiewają kolendy. W tych okolicach jest to zwyczaj uświęcony tradycją. Mnie nigdy nie pominą, przychodzą do „Kreciego Zacisza” na samym końcu; dawniej częstowałem ich gorącymi napojami, a nawet czasem, jeśli mogłem sobie na to pozwolić, dostawały kolację. Przypomną mi się dawne czasy, kiedy je posłyszę.
— Popatrzmy na nie! — wykrzyknął Szczur, zrywając się i biegnąc do drzwi.
Gdy zwierzęta otworzyły drzwi, oczom ich przedstawił się widok ładny i zastosowany do świątecznej pory roku. Na dziedzińcu oświetlonym mrocznym blaskiem rogowej latarki, stało osiem czy dziesięć pol-
Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.