Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

Ropucha, okuli go w kajdany i wyprowadzili z gmachu sądowego, nie zważając na jego błagania, krzyki i protesty. Wlekli go przez rynek, gdzie swawolna gawiedź, zawsze surowa dla schwytanego zbrodniarza a współczująca i pomocna dla podejrzanego o zbrodnie, powitała Ropucha drwinami i wyzwiskami, obrzucając go marchwią. Dzieci gwizdały i krzyczały, a niewinne ich twarzyczki wyrażały radość, którą sprawia im zawsze widok gentlemana w opałach. Minęli zwodzony most dudniący głucho; przeszli pod jeżącymi się od gwoździ wrzeciądzami, pod groźną bramą ponurego zamczyska, którego pradawne wieżyce strzelały wysoko nad głową; minęli kordegardę pełną uśmiechniętych drwiąco żołdaków; minęli szyldwachów pokasłujących sarkastycznie — kaszel bowiem jest najwyższą oznaką pogardy i nienawiści na jaką może sobie pozwolić szyldwach — wkroczyli na kręcone schody zużyte przez wieki, przechodząc obok zbrojnych mężów w kaskach i stalowych pancerzach, mężów rzucających groźne spojrzenia z pod przyłbicy; przemierzali podwórca, gdzie brytany na wyprężonych smyczach, wyrywały się ku nim i machały łapami w powietrzu chcąc ich dosięgnąć; mijali wiekowych strażników, którzy oparłszy halebardy o mur, drzemali nad mięsiwem i dzbanami ciemnego piwa. Szli i szli przez izby tortur, przez korytarze prowadzące na szafot aż doszli do drzwi najokropniejszego z podziemi, leżących w samym sercu najbardziej utajonego lo-