Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyciągnęli więc czółno a Szczur zaczął wiosłować z wielką ostrożnością. Na środku Rzeki widniał wąski, jasny szlak, w którym niebo odbijało się niewyraźnie; lecz gdzie tylko padał na wodę cień brzegu, krzaków czy drzew, ów cień zdawał się niczym nie różnić od Wybrzeża i Kret musiał sterować bardzo przemyślnie. Noc była ciemna i jakby wyludniona, a mimo to słyszało się wciąż ciche odgłosy, śpiewy, pogwarki i szmery, świadczące o istnieniu pracowitych istot, które nie śpią i krzątają się przez całą noc, pracując w swoim zawodzie według swego powołania, póki nie padną pierwsze promienie słońca, dozwalając im udać się na dobrze zasłużony spoczynek. Odgłosy wody były także wyraźniejsze niż we dnie; bulgotanie i pluski wydawały się bliższe i bardziej niespodziane; co chwila któreś ze zwierzątek drgało — myśląc że słyszy głos wzywający pomocy.
Linia horyzontu zarysowana ostro na tle nieba, odcinała się w jednym miejscu niby czarna kresa na srebrzystej fosforescencji, która promieniowała coraz to wyżej, aż wreszcie księżyc wzniósł się powoli i majestatycznie nad skrajem wyczekującej ziemi, odczepił się od horyzontu i popłynął, niczym nie powstrzymany. Zwierzątka mogły znowu rozróżnić płaszczyzny rozległych łąk, i ciche ogrody, i samą Rzekę odsłoniętą łagodnie od brzegu do brzegu, odartą z tajemnic i grozy, promienną jak za dnia a jednak ogromnie różną. Znane zakątki witały ich w nowym