Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

baczył zagięte w tył różki, błyszczące przy coraz to wyraźniejszym świetle dnia; ujrzał zakrzywiony nos między dobrodusznymi oczyma, co spoglądały żartobliwie w dół na zwierzątka, i podnoszące się w pół uśmiechu kąciki ust wśród zarostu; widział ruchliwe muskuły ramienia, które spoczywało na szerokiej piersi, długą giętką dłoń trzymającą jeszcze piszczałkę tylko co odjętą od półotwartych ust; zobaczył wspaniały zarys włochatych członków rozłożonych z majestyczną swobodą na murawie; zobaczył wreszcie maleńkiego, krągłego tłuściocha, malca-wydrę wtulonego między kopytami pół-boga i śpiącego mocno z zupełnym spokojem i zadowoleniem. Wszystko to Kret ogarnął wzrokiem na tle porannego nieba, przez krótką, niewymowną chwilę, która mu dech zaparła; a patrząc czuł że żyje — a czując że żyje, zdumiewał się.
— Szczurze! — wyjąkał wreszcie zdyszanym szeptem, drżąc cały. — Czy ty się boisz?
— Czy ja się boję? — mruknął Szczur a oczy miał przepełnione bezbrzeżną miłością. — Bać się! Jego? Nigdy, przenigdy! A jednak, Krecie, boję się!
Poczym oba zwierzątka przypadły do ziemi i pochyliły łebki, oddając cześć bożkowi.
Wspaniała, kulista, złota tarcza słońca pokazała się nagle na nieboskłonie naprzeciwko zwierzątek; pierwsze słoneczne promienie strzeliły przez łąki zalane wodą i uderzyły wprost w oczy obu przyjaciół, oślepiając