Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

Czas dłużył mu się niesłychanie, lecz wkońcu minął ostatni podwórzec, odrzuciwszy natarczywe zaprosiny do ostatniej strażnicy i umknął przed wyciągniętymi ramionami ostatniego wartownika, który błagał go z żartobliwą namiętnością o pożegnalny uścisk. Posłyszał nareszcie szczęk zawartych za sobą wrzeciądzy przy wielkiej zewnętrznej bramie, poczuł na swym niespokojnym czole świeży powiew zewnętrznego świata i uświadomił sobie, że jest wolny!
Olśniony łatwością, z jaką udało mu się wykonać śmiały czyn, dążył szybko ku oświetlonemu miastu, nie mając pojęcia co dalej począć, wiedział jedynie z całą pewnością, że musi jaknajprędzej ulotnić się z miejscowości gdzie dama, którą musiał uosabiać, była typem tak znanym i popularnym.
Gdy dążył naprzód, namyślając się co robić, zwróciły jego uwagę czerwone i zielone światła, błyszczące w pobliżu, nieco w bok od miasta a uszu jego doszło dyszenie i sapanie lokomotywy i łoskot zderzających się wagonów.
— Ach! — pomyślał sobie — mam szczęście! Dworzec kolejowy to dla mnie w tej chwili rzecz najpotrzebniejsza w świecie, a co ważniejsze nie potrzebuję przechodzić przez miasto aby do niego dojść, nie potrzebuję odgrywać dalej tej upokarzającej roli i odpowiadać na zaczepki dowcipami, które choć bardzo udatne, nie licują z moim poczuciem godności osobistej.