cisza po turkocie i dudnieniu pociągu działała wstrząsająco. Nie śmiał wyjść z pod osłony drzew, zapuścił się więc w las, chcąc zostawić tor kolejowy jaknajdalej za sobą.
Po tylu tygodniach spędzonych wśród murów, las wydał mu się obcy, nieprzyjazny i rzekłbyś drwiąco względem niego nastrojony. Gdy słyszał jakby mechaniczne pohukiwanie puhacza, zdawało mu się, że las się roi od strażników, którzy go okrążają. Sowa w przelocie dotknęła skrzydłem jego ramienia, uskoczył w bok straszliwie przerażony, był przekonany, że chwyta go jakaś ręka; owa podobna do ćmy, odlatując zaśmiała się gardłowo: ho! ho! ho! Ropuch uznał to za marny dowcip. Natknął się raz na lisa, który stanął, zmierzył go ironicznym wejrzeniem i rzekł:
— Hej tam! Praczka! Brakuje mi w tym tygodniu
Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.