Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

mu się, że aż nadto dobrze wie, jaką dostanie odpowiedź.
— Z niewielkiej a przyjemnej zagrody — odparł krótko wędrowiec — położonej w tamtej stronie. — Łebkiem wskazał północ. — Ach, to nie ma znaczenia. Opływałem tam we wszystko czego mi było potrzeba — we wszystko czego mogłem od życia wymagać, a nawet więcej — i jestem tutaj i cieszy mnie to, cieszy że tu siedzę! Te mile drogi, które uszedłem, zbliżyły mnie do celu mych marzeń.
Utkwił błyszczące ślepki w horyzoncie i zdawał się nasłuchiwać czy nie pochwyci głosu, którego brakowało w tych śródlądowych polach, mimo iż rozbrzmiewały wesołą melodią pastwisk i zagród gospodarskich.
— Nie jesteś jednym z nas — rzekł Szczur Wodny — a także nie jesteś rolnikiem, ani nawet, o ile mogę sądzić, nie pochodzisz z tego kraju.
— Słusznie — odrzekł obcy. — Jestem marynarzem, a port, z którego pochodzę, zwie się Konstantynopol, choć i tam uważam się poniekąd za cudzoziemca, jeśli się tak można wyrazić. Musiałeś słyszeć o Konstantynopolu? Piękne to miasto, sławne, starożytne. Może słyszałeś także o Sygurdzie, królu Norwegów, który tam zawinął z sześćdziesięcioma okrętami i wraz ze swymi ludźmi jechał przez ulice przybrane na jego cześć w złoto i purpurę; a cesarz i cesarzowa ucztowali na jego statku. Gdy Sygurd wrócił do domu, wielu z jego ludzi zostało w Konstantynopolu i wstą-