szczam się znowu w drogę. Będę szedł wśród kurzu przez szereg dni, kierując się na południo-wschód, aż wreszcie dojdę do znanej mi dobrze szarej nadmorskiej mieściny, która czepia się jednej ze stromych ścian portu. Tam poprzez ciemne bramy widać schody idące w dół, a nad nimi zwisają wielkie różowe pęki waleriany; schody kończą się niebieską plamą migocącego morza. Łódeczki, przytwierdzone do kółek i pali na starym bulwarze, pomalowane są na wesołe barwy i przypominają czółna, do których wchodziłem i wychodziłem w dzieciństwie. Łososie wyskakują z wody podczas przypływu, makrele płyną ławą, bawią się i migają wzdłuż nabrzeża, a dzień i noc suną pod oknami wielkie statki, kierując się ku portowi czy też na pełne morze. Tam, wcześniej czy później, przybywają okręty wszystkich narodów co prowadzą handel morski, więc przybędzie tam również o swojej porze i zapuści kotwicę okręt, który wybiorę. Nie śpiesząc się, ociągając się i zwlekając znajdę wreszcie statek odpowiedni dla siebie; będzie czekał w środku portu, obciążony porządnie ładunkiem i zwrócony bukszprytem ku morzu. Wślizgnę się do niego po linie, czy też z pomocą łodzi, a potem pewnego ranka zbudzi mnie pieśń i tupot nóg marynarzy, zgrzyt windy kotwicznej i szczęk okręcanego łańcucha; rozwiniemy przedni żagiel, białe domy portu przesuną się zwolna obok nas i rozpoczniemy podróż! Dążąc ku przylądkowi, statek przystroi się w płótno; a potem, gdy wypłynie
Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.