więc dziwnego, że nie potrafił przedstawić Kretowi jasno, co tego dnia przeżył.
Kret widział tylko jedno: atak czy napad przeszedł i Szczur wyzdrowiał, choć był wstrząśnięty i zmęczony reakcją. Lecz zdawało się, że stracił chwilowo wszelkie zainteresowanie sprawami, z których składało się jego codzienne życie, przestały go także zajmować miłe przewidywania tego, co przyniosą nadchodzące dni, nie obchodziły go czynności, które pociąga za sobą odmienna pora roku.
Kret z udaną obojętnością, jakby od niechcenia, zwrócił rozmowę na żniwa będące w toku, na wysoko naładowane wozy i pracujące z natężeniem zaprzęgi, na coraz to liczniejsze sterty i na wielki księżyc, który wstaje nad pustymi polami, gdzie pozostały okrągłe ślady zwiezionych kopek. Mówił o czerwieniejących wszędzie wokoło jabłkach, o bronzowiejących orzechach, o powidłach i konserwach, o przygotowywaniu krzepiących napojów i w ten sposób doszedł do środka zimy, do jej serdecznej wesołości i zacisznego życia domowego, a wówczas wpadł poprostu w ton liryczny.
Szczur wyprostował się pomału i zaczął brać udział w rozmowie. Jego tępe oczy rozjaśniły się i straciły wyraz obojętności.
Po chwili taktowny Kret znikł niepostrzeżenie i wrócił z ołówkiem i kilku półarkusikami papieru, które położył na stole pod łapką przyjaciela.
Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.