Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

nym kamiennym murem i okratowanym oknem; potem serce skoczyło mu w piersi i przypomniał sobie wszystko — ucieczkę, pogoń; przypomniał sobie przede wszystkim, że jest wolny!
Wolny! Same to słowo, sama myśl o wolności warta była pięćdziesięciu kołder. Zrobiło mu się ciepło od głowy aż po czubki palców, gdy pomyślał o rozkosznym świecie, który oczekuje niecierpliwie jego tryumfalnego powrotu, gotów służyć mu i pochlebiać, zabiegać o jego względy i dotrzymywać mu towarzystwa, jak bywało zawsze dawniej, nim spadło na niego nieszczęście. Otrząsnął się, wyczesał palcami suche liście z włosów, i uzupełniwszy w ten sposób swoją tualetę, wyszedł na miłe poranne słońce, skostniały lecz pewny siebie, głodny lecz pełen nadziei. Wypoczynek, sen i blask słońca rozproszyły nerwowy strach zeszłego wieczoru.
W ten letni poranek cały świat należał do Ropucha. Las pokryty rosą był cichy i pusty, gdy się przez niego przedzierał; zielone pola które ciągnęły się poza drzewami, czekały na jego rozkazy; a nawet droga, kiedy do niej doszedł, zdawała się, jak zbłąkany pies, wyglądać niespokojnie towarzystwa w tej ogólnej pustce. Lecz Ropuch ze swej strony szukał kogoś ktoby umiał mówić i powiedział mu wyraźnie, w którą stronę ma się skierować. Dobrze jest iść drogą dokąd ona wskazuje i zaprasza, nie dbając gdzie się zajdzie, lecz tylko wówczas, jeśli się ma lekkie serce, i czyste