sumienie, i pieniądze w kieszeni, jeśli się wie, że nikt nas nie szuka aby wtrącić nas ponownie do więzienia. Ale praktyczny Ropuch, dla którego każda minuta była droga, miał ochotę kopnąć gościniec za jego bezradne milczenie.
Do wiejskiej drożyny przyplątał się wkrótce nieśmiały braciszek pod postacią kanału; wziął ją za rękę i kłusował przy niej z całym zaufaniem, lecz tak samo jak dróżka zachowywał się względem obcych milcząco i powściągliwie.
— Niech ich licho weźmie! — rzekł do siebie Ropuch. — W każdym razie jestem pewien jednego: oboje skądś przychodzą i dokądś dążą. Niema rady, mój chłopcze! — I szedł dalej cierpliwie brzegiem wody.
Z poza zakrętu ukazał się samotny koń, stąpając z wysiłkiem; pochylał się naprzód, jakby pod wpływem ciężkich myśli. Od parcianego chomąta ciągnęła się długa wyprężona lina, koniec jej nużał się od czasu do czasu w wodzie lub ociekał perlistymi kroplami, zależnie od ruchów konia. Ropuch pozwolił koniowi przejść, a sam stanął, oczekując, co mu los przyniesie.
Obok niego prześlizgnęła się barka; pruła tępym dziobem cichą wodę, a woda wirowała wkoło niej. Jaskrawo pomalowana górna krawędź barki sunęła na poziomie ścieżki wydeptanej przez holowników, a jedyną osobą na barce była wysoka i tęga kobieta w płóciennym kapeluszu; opalone jej ramię spoczywało na rękojeści steru.
Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/223
Ta strona została uwierzytelniona.