Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

dziękując stokrotnie i pokornie, wstąpił lekko na pokład i usiadł z rozkoszą.
— Ropuch ma szczęście! — pomyślał sobie. — Zawsze jakoś wypłynę!
— To pani ma pralnię — zaczęła uprzejmie kobieta, gdy barka popłynęła dalej. — I zapewne dobrą pralnię, jeśli się tak ośmielę wyrazić.
— Najlepszą pralnię w całym hrabstwie — rzekł Ropuch niedbale. — Wszyscy ziemianie przychodzą do mnie, nie poszliby gdzieindziej, choćby im płacono, znają mnie dobrze. Bo widzi pani, ja jestem wykwalifikowana w swoim fachu i sama wszystkiego doglądam. Pranie, prasowanie, krochmalenie, wykańczanie frakowych koszul dla panów — to wszystko robi się pod moim okiem!
— Ale chyba pani sama tego wszystkiego nie robi, moja pani?
— O, mam od tego dziewczęta — powiedział swobodnie Ropuch. — Dwadzieścia dziewcząt mniej więcej i wszystkim nie brak roboty. Ale pani wie co to są dziewczęta! Nieznośne popychadła, takie jest moje zdanie.
— I ja podzielam to zdanie — zapewniła kobieta z przekonaniem. — Jestem jednak pewna, że pani potrafi trzymać ostro swoje leniuchy. Czy pani bardzo lubi prać?
— Kocham pranie — powiedział Ropuch. — poprostu przepadam za nim! Jestem najszczęśliwsza kiedy za-