Ropuch był przyparty do muru. Rozejrzał się na prawo i lewo, szukając ucieczki, zobaczył, że jest zadaleko od wybrzeża aby móc wyskoczyć i pogodził się nagle z losem.
— Na co mi przyszło! — pomyślał z rozpaczą. — Przypuszczam jednak, że każdy głupiec potrafi prać.
Poszedł do kabiny po balię, mydło i inne potrzebne rzeczy, wybrał na chybił trafił kilka sztuk bielizny i zabrał się do roboty, usiłując przypomnieć sobie co widział, kiedy zaglądał od czasu do czasu w okna pralni.
Minęło długie pół godziny a złość Ropucha coraz bardziej się wzmagała. Nic z tego, co przedsięwziął, nie zdawało się dogadzać bieliźnie ani ją udoskonalać. Próbował i pieszczoty i bicia i szturchańców, lecz zatwardziała grzesznica nie dała się nawrócić i tylko uśmiechała się do niego w balii. Ropuch obejrzał się parę razy z niepokojem przez ramię na właścicielkę barki, lecz zdawała się patrzeć przed siebie zajęta
Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/228
Ta strona została uwierzytelniona.