Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

szy się wkoło; spostrzegł, że dojechali do rozległego pastwiska usianego jak okiem sięgnąć krzakami paproci i cierni. Niedaleko stał odrapany cygański wóz, a obok, na odwróconym ceberku, siedział człowiek bardzo zajęty paleniem i zapatrzony w szeroki świat. Opodal płonęło ognisko z gałęzi, nad ogniem wisiał żelazny kocioł a z kotła wydobywało się parkotanie, i bulgotanie, i nieokreślona lecz obiecująca para. Dochodziły stamtąd różnorodne zapachy — gorące i smakowite, te zapachy kręciły się i wiły, aż wreszcie splotły się w jedną doskonałą, rozkoszną woń, która zdawała się wcieleniem duszy przyrody, objawionej swym dzieciom, przyrody, matki dosytu i zadowolenia. Ropuch przekonał się teraz, że nigdy dotychczas nie był prawdziwie głodny. To, czego doznawał zrana, było zaledwie lekką ckliwością. Dopiero teraz przyszedł prawdziwy głód, który należało szybko zaspokoić, gdyż mogło się to źle skończyć dla kogoś czy dla czegoś. Obejrzał dokładnie cygana, zastanawiając się co mu łatwiej przyjdzie: zwalczyć go czy też ugłaskać. Siedział więc Ropuch, węszył, i wciągał zapach, i patrzył na cygana; cygan zaś siedział, i palił, i patrzył na Ropucha.
Po chwili cygan wyjął z ust fajkę i zauważył od niechcenia:
— Chce pani sprzedać tego konia?
Ropuch był zaskoczony. Nie wiedział, że cyganie bardzo lubią handlować końmi i nie ominą po temu