Gdy nafaszerował się potrawką tak, że już więcej nie mógł zmieścić, wstał, pożegnał się z cyganem, a także bardzo serdecznie i z koniem. Cygan — jako że dobrze znał wybrzeże — wskazał mu którędy ma iść i Ropuch wyruszył w drogę w jaknajlepszym humorze. Był to zaiste zupełnie inny Ropuch niż Ropuch z przed godziny. Słońce świeciło jasno, mokre ubranie wyschło, miał znowu pieniądze w kieszeni, zbliżał się do domu, do przyjaciół i bezpieczeństwa, a co najważniejsze spożył solidny posiłek, gorący, pożywny; czuł się wielki, i silny, i beztroski, i zadufany w sobie.
Wędrując w wesołym upodobieniu, rozmyślał nad swymi przygodami i nad tym, że kiedy wszystko składało się jaknajgorzej, znajdował zawsze jakieś wyjście; pycha i zarozumiałość zaczęły w nim wzbierać.
— Ho, ho! — mówił sobie krocząc z brodą zadartą do góry — jaki ze mnie mądry Ropuch! Niema z pewnością na całym świecie zwierzęcia równie mądrego jak ja! Nieprzyjaciele zamknęli mnie w więzieniu, otoczyli strażą, dozorcy pilnowali mnie dzień i noc, a ja wbrew temu wszystkiemu wydostałem się, li tylko dzięki sprytowi połączonemu z odwagą. Gonili mnie przy pomocy parowozów, i policji, i rewolwerów, a ja tylko trzasnąłem w palce i rozwiałem się ze śmiechem w przestrzeni. Zostałem, niestety, wrzucony do kanału przez kobietę o tłustym cielsku i złośliwej duszy, i co z tego? Dopłynąłem do brzegu, schwyciłem jej konia, odjechałem w triumfie i sprzedałem konia za
Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/237
Ta strona została uwierzytelniona.