najlepszych czasów nie był nigdy szykowcem. Podszedł uroczyście do Ropucha, uścisnął mu łapę i powiedział:
— Witaj mi, Ropuchu! A więc powróciłeś do domu. Ach! co ja mówię — do domu! Smutny to powrót zaiste! Nieszczęsny Ropuchu!
Poczym odwrócił się plecami do Ropucha, przysunął sobie krzesło, zasiadł przy stole i nałożył sobie na talerz duży kawał pasztetu.
Ropuch był przerażony tak poważnym i solennym powitaniem, lecz Szczur mu szepnął:
— To nic, nie zwracaj na to uwagi i nie mów do niego teraz. Jest zawsze ponury i przybity kiedy go głód przyciśnie. Za pół godziny będzie innym zwierzęciem.
Czekali więc w milczeniu a po chwili rozległo się znów stukanie u wejścia, tym razem lżejsze.
Szczur, kinąwszy łebkiem w stronę Ropucha, podszedł do drzwi i wpuścił nieumytego, zaszarganego Kreta, w którego szerści tkwiły źdźbła słomy i siana.
— Otóż i stary Ropuch! Wiwat! — zawołał Kret z rozpromienionym pyszczkiem. — Jak to dobrze, że wróciłeś! — i zaczął tańczyć wkoło Ropucha. — Ani nam się śniło, że tak prędko powrócisz. Musiałeś chyba uciec, ty mądry, zręczny, inteligentny Ropuchu!
Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/263
Ta strona została uwierzytelniona.