tujemy, opowiadamy sobie dowcipne dykteryjki, i język zaczyna mię świerzbić. Posiadam dar rozmowy. Mówiono mi, że powinienem otworzyć „un salon”, nie bardzo wiem co to znaczy, ale mniejsza o to. Mów dalej, Borsuku; w jaki sposób może nam to twoje przejście dopomóc?
— W ostatnich czasach zdobyłem trochę wiadomości — podjął Borsuk. — Poleciłem Wydrze przebrać się za kominarza i zapytać przy kuchennym wejściu czy niema jakiej roboty. Jutro wieczorem ma się odbyć wielki bankiet. Obchodzą czyjeś urodziny — Wodza Tchórzów o ile się nie mylę — i wszystkie Tchórze zgromadzą się w jadalnej komnacie; będą jadły, i piły, i śmiały się, i dokazywały, niczego nie podejrzewając, bez karabinów, bez szabel, bez pałek, bez żadnej broni.
— Ale straże będą rozstawione jak zawsze — wtrącił Szczur.
— Napewno — rzekł Borsuk — i na tym opieram mój plan. Tchórze ufają najzupełniej swoim doskonałym wartom. Tu właśnie zaczyna się rola tajnego przejścia. Ów bardzo pożyteczny tunel podchodzi aż do podręcznej śpiżarni obok komnaty jadalnej.
— A! — wykrzyknął Ropuch. — Skrzypiąca deska w śpiżarce! Teraz rozumiem!
— Wkradniemy się cicho do śpiżarki — zawołał Kret.
Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.