— Chce mi się jakiegoś żarcia — powiedział w zwykły sobie dość ordynarny sposób. — Sięgnij do swoich zapasów, Ropuchu, i rozpogódź się. Zdobyliśmy z powrotem twój dom, a ty nas nie częstujesz nawet sandwiczem.
Ropuch czuł się nieco dotknięty, że Borsuk nie odzywa się do niego tak mile jak do Kreta, nie chwali jego odwagi i bitności. Ropuch był niezwykle zadowolony z siebie i ze sposobu w jaki natarł na Wodza Tchórzów i jednym uderzeniem kija przerzucił go przez stół. Jednak zakrzątnął się razem ze Szczurem i niebawem znaleźli salaterkę galarety z moreli, kurę na zimno, ozór ledwie napoczęty, trochę zupy „nic”, i sporo sałaty z homara; a w śpiżarce odkryli koszyk pełen bułek i moc sera, masła i selerów. Zamierzali właśnie zasiąść do stołu, kiedy Kret wdrapał się ze śmiechem przez okno, niosąc całą naręcz karabinów.
— Wszystko w porządku — zameldował. — O ile mogłem zmiarkować, Łasice, już przedtym niespokojne i zdenerwowane, posłyszały krzyki, i piski, i gwałt w jadalnej komnacie, więc niektóre porzuciły broń i umknęły. Inne trzymały się jeszcze, ale gdy Tchórze wpadły na nie podczas swej ucieczki, Łasice myślały że to zdrada; zderzały się z Tchórzami, a Tchórze walczyły aby móc uciekać dalej; mocowali się, bili i przewracali jeden przez drugiego, aż większość z nich wpadła do Rzeki. Tak czy inaczej niema ich, a ja zabrałem karabiny. Wszystko w porządku!
Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/285
Ta strona została uwierzytelniona.