Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

tapczanikach, a zaspany Ropuch rzekł, rozprostowując łapki:
— No, dobranoc chłopcy! To jest życie odpowiednie dla gentlemana! Co tu gadać o waszej starej Rzece!
— Ja nie mówię o mojej Rzece — odparł Szczur cierpliwie. — Ty wiedz, Ropuchu, że o niej nie mówię. Ale myślę o niej — dodał cicho z uczuciem. — Myślę o niej... bezustannie.
Kret wyciągnął łapkę z pod kołdry, namacał w ciemności łapkę Szczura i uścisnął ją.
— Zrobię wszystko, co zechcesz, Szczurku — szepnął. — Może wymkniemy się jutro rano — bardzo rano — i wrócimy do naszej kochanej nory nad Rzeką?
— Nie, nie, musimy zobaczyć co z tego wyniknie — odszepnął Szczur. — Dziękuję ci serdecznie, ale nie mogę opuścić Ropucha, póki nie dokończymy tej wycieczki. Niebezpieczna rzecz zostawiać go samego. To i tak długo nie potrwa. Jego zachcianki nigdy nie trwają długo. Dobranoc.
Koniec wyprawy był zaiste bliższy niż się tego nawet Szczur spodziewał.
Ropuch spał twardo po tylu wrażeniach i długim pobycie na świeżym powietrzu. Żadne potrząsanie nie zdołało go rano z łóżka wyciągnąć. Wobec tego Szczur i Kret zabrali się do roboty po męsku, spokojnie. Szczur obrządził konia, rozpalił ogień, umył zabrudzone wieczorem filiżanki i talerze i nakrył do śniadania, a Kret powędrował do najbliższej wsi — a