Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

Liliowa smółka przybyła wcześnie; potrząsała bujnie splątanymi kędziorami na skraju zwierciadła, w którym uśmiechało się odbicie jej własnej twarzyczki. Niebawem zjawiła się łagodna i smętna wierzbówka podobna do obłoku oświetlonego różowym blaskiem zachodu. Żywokost biały pełzał ręka w rękę z żywokostem fioletowym by zająć swe miejsce w szeregu, wreszcie pewnego ranka głóg, nieufny i opieszały, wystąpił ostrożnie na widownię i wówczas wiedziało się już, że nadszedł czerwiec; rzekłbyś ogłosiła to smyczkowa orkiestra, na której potężne struny zabłąkał się gawot. Czekano tylko jeszcze na jednego członka towarzystwa: na pastuszka, ulubieńca nimf, na rycerza, za którym wzdychają w oknach damy, na księcia, co pocałunkiem zbudzi słońce do życia i miłości. Lecz kiedy storczyk leśny, wonny i dobroduszny, w swym jasnym kaftanie zajął z wdziękiem miejsce pośród grupy, można było rozpocząć przedstawienie.
A było to widowisko nielada. Gdy do drzwi sennych zwierząt, bezpiecznie ukrytych w norach, dobijał się wicher i deszcz, wspominały cichy chłodny świt, na godzinę przed wschodem słońca, białą mgłę jeszcze nie rozproszoną, ścielącą się gęsto na powierzchni wody, ostry wstrząs wczesnej kąpieli, bieg wzdłuż wybrzeża i promienne przeobrażenie ziemi, powietrza i wody, kiedy słońce pojawiało się nagle. Szarość stawała się złotem, rodziła się barwa i tryskała z ziemi ponownie. Zwierzęta wspominały leniwą drzemkę,