Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

gorące południe w gąszczu zielonych zarośli, kędy słońce przenika maleńkiemi plamkami i smugami, popołudniowe kąpiele i żeglarskie wyprawy, włóczęgę wzdłuż zapylonych ścieżek, pośród żółtych zbożowych pól i wreszcie długie, chłodne wieczory, gdy zawierało się liczne przyjaźnie i obmyślało szereg wypraw na dzień następny.
Dużo było do gadania podczas krótkich zimowych dni, kiedy zwierzęta zbierały się wkoło kominka, lecz Kret miał sporo wolnego czasu i pewnego popołudnia, gdy Szczur siedząc na fotelu przy ogniu, to drzemał, to biedził się nad rymami, które jakby na złość nie chciały do siebie pasować, Kret postanowił wybrać się samotnie na zwiedzenie Puszczy, a przy tej sposobności zawrzeć może znajomość z panem Borsukiem.
Popołudnie było chłodne i ciche a niebo miało kolor stali, kiedy Kret wymknął się na dwór z ciepłego saloniku. Wkoło niego ciągnął się nagi świat, ogołocony z liści. Kretowi mignęła myśl, że nigdy nie zajrzał tak głęboko i poufnie do jądra rzeczy, jak w ten zimowy dzień, gdy natura pogrążona w dorocznej drzemce rzekłbyś zrzuciła z siebie szaty. Zagajniki, jary, kamieniołomy, wszystkie zatajone miejsca, które podczas lata stanowiły istną kopalnię niezbadanych tajemnic, obnażyły siebie i swoje sekrety w sposób wzruszający. Zdawały się prosić Kreta aby nie zważał na ich chwilową nędzę i ubóstwo; wkrótce nałożą