Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

raźnie zarysowaną twarz nad swym ramieniem; była to maleńka, złośliwa twarzyczka w kształcie klina, wyglądała na niego z nory, a gdy Kret odwrócił się, chcąc jej stawić czoło — znikła.
Przyśpieszył kroku, tłumacząc sobie wesoło, że to urojenie, które należy zwalczyć, inaczej nie będzie temu końca. Minął jedną wyrwę i drugą, i trzecią; a potem — tak — nie! — tak! Napewno wąska twarzyczka o groźnych oczach zabłysła w norze i rozpłynęła się. Kret zawahał się, lecz zapanował nad sobą i dążył dalej. Nagle — jakby to była zwykła rzecz — każda nora, czy to bliższa czy bardziej odległa — a tych nor było setki — zdawała się mieć własną twarz, która ukazywała się i nikła szybko, wszystkie zaś wpatrywały się w Kreta wzrokiem podstępnym i pełnym nienawiści; wszystkie miały oczy nieubłagane, chytre i złośliwe.
Kret pomyślał, że gdyby mu się udało uciec od przydrożnych wyrw, twarze przestałyby istnieć; zeszedł więc ze ścieżki i zapuścił się w las.
Wówczas zaczęło się gwizdanie.
Kiedy Kret poraz pierwszy posłyszał gwizdanie, był to odgłos słaby choć przenikliwy, i rozlegał się gdzieś daleko za nim. Mimo to Kret przyśpieszył kroku. Potem zagwizdało coś daleko przed nim, wciąż bardzo cicho a jednak przenikliwie. Kret zawahał się — miał ochotę zawrócić. Gdy przystanął niepewny, gwizdanie dało się słyszeć z obu stron. Rzekłbyś podchwyty-