Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

wano gwizd i podawano go dalej przez całą długość Puszczy aż do jej najdalszych krańców. Ci, co gwizdali, zdawali się ze sobą zmówieni, czujni i na wszystko gotowi. A Kret — Kret był sam, bezbronny, pomoc znajdowała się daleko, a przytym zapadała noc.
Wówczas zaczął się tupot.
Kret posłyszał najprzód cichy, delikatny szmer i myślał, że to opadają liście. Lecz odgłos potęgował się, nabrał rytmu i Kret uświadomił sobie, że to nie może być nic innego tylko bardzo jeszcze odległe tupotanie małych nóżek. Czy słyszał je przed sobą czy za sobą? Najprzód zdawało się odzywać z przodu, a potem z tyłu, wreszcie i z przodu, i z tyłu. Tupot rósł i wzmagał się, a gdy Kret nasłuchiwał trwożnie, pochylając się to tu, to tam, otoczył go ze wszystkich stron. Zwierzątko przystanęło i w tej chwili pokazał się między drzewami królik, biegnący szybko w jego stronę. Kret czekał, spodziewając się że królik zwolni kroku lub też, zobaczywszy go, zawróci. Tymczasem królik, przebiegając mimo, otarł się prawie o Kreta; oczy miał wpatrzone w dal, pyszczek surowy i zacięty, i mruczał: — „Wymknijże się z tego, ty głupcze, uciekaj!” — po czym wyminął pieniek i znikł w gościnnej norze.
Tupot wzrastał; brzmiał obecnie jak nagły grad po rozpostartym wkoło dywanie z suchych liści. Cały las zdawał się biec, biec szybko, gnać, gonić, okrążać coś, czy też może — kogoś?