Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozumiem to, dobrze rozumiem — rzekł Szczur uspokajająco. — Nie trzeba było tu przychodzić, Kreciku. Źle zrobiłeś. Szczerze pragnąłem oszczędzić ci tego. My, mieszkańcy Wybrzeża, prawie nie zapuszczamy się samotnie w Puszczę. Jeżeli zajdzie tego potrzeba, chodzimy conajmniej samowtór, wówczas zwykle wszystko idzie pomyślnie; a pozatym należy znać zaklęcia, o których my wiemy, a ty ich jeszcze nie znasz. Mam na myśli hasła, znaki i skuteczne powiedzonka, i zioła, które trzeba mieć w kieszeni, i wiersze, które trzeba powtarzać, i fortele, i sztuczki. Wszystko to są rzeczy względnie proste, ale musi się o nich wiedzieć, gdy się jest małym zwierzątkiem, inaczej wpada się w tarapaty. Oczywiście gdybyś był Wydrą albo Borsukiem, sprawa przedstawiałaby się całkiem inaczej.
— Dzielny pan Ropuch nie miałby zapewne nic przeciwko temu aby tu przyjść samotnie, prawda? — spytał Kret.
— Nasz zacny Ropuch? — Szczur zaśmiał się serdecznie. — Ropuch nie pokazałby tu swego pyszczka nawet za cenę czapki pełnej złotych gwinei.
Kret nabrał otuchy, gdy posłyszał beztroski śmiech Szczura, gdy zobaczył jego laskę i parę błyszczących pistoletów; odwaga w niego wstąpiła, przestał dygotać, wracał do równowagi.
— A teraz — rzekł Szczur po chwili — musimy doprawdy wziąć się w karby i ruszać do domu, póki je-