Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

dzikich gęsi wysoko na szarym niebie, a kilka wron kołowało nad drzewami; przyjrzały się wszystkiemu dokładnie i odleciały do domu z wyrazem obrzydzenia. Ale nie spotkałam żadnej rozsądnej istoty, od której mogłabym się czegoś dowiedzieć. Mniej więcej wpół drogi natknęłam się na królika; siedział na pniu i mył łapkami swój głupi pyszczek. Nastraszył się porządnie, gdy podkradłam się od tyłu i położyłam mu przednią łapę na ramieniu; musiałam mu dać parę szturchańców w łebek, aby go przyprowadzić do przytomności. Udało mi się wreszcie wyciągnąć od niego wiadomość, że jeden z królików spotkał zeszłej nocy Kreta w Puszczy. Opowiadano podobno w norach, że pan Kret, przyjaciel od serca pana Szczura miał jakąś nieprzyjemność, zgubił drogę, a „Oni” wyruszyli na polowanie i „pędzają go w kółko”. — Dlaczego żaden z was nic nie zrobił aby mu dopomóc? — spytałam. — Coprawda nie macie rozumu na zbyciu ale jest was tysiące tęgich chłopów, z których tłuszcz aż kapie, a wasze podkopy prowadzą w rozmaite strony, mogliście przecież przygarnąć Kreta, zapewnić mu bezpieczeństwo i wygodę, a przynajmniej porobić jakieś starania w tym kierunku. — „Co, my? My, króliki!” — odpowiedział poprostu. — „My, króliki miałyśmy coś zrobić?” — Więc zdzieliłam go jeszcze raz po łebku i odeszłam; nie pozostawało mi nic innego. W każdym razie czegoś się dowiedziałam. A gdyby mi się było udało napotkać którego z „Nich” była-