Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

nie dopilnuje. Włożył więc płaszcz i zatknął znów za pas pistolety.
— Chodź już, Krecie — rzekł niespokojnym głosem, kiedy tylko ich spostrzegł. — Musimy za dnia wyruszyć. Nie mam ochoty spędzać jeszcze jednej nocy w Puszczy.
— Wszystko pójdzie dobrze, kawalerze — odezwała się Wydra. — Idę przecież z wami, znam na pamięć każdą ścieżkę; a jeśli trafi się jakaś głowa, której wypadnie dać szturchańca, możecie z całą ufnością polegać na mnie.
— Nie martw się, Szczurku — dodał spokojnie Borsuk. Moje korytarze ciągną się dalej niż przypuszczasz, z kilku stron wychodzą na brzeg Puszczy, chociaż nie mam ochoty aby w tym wszyscy wiedzieli. Kiedy już naprawdę będziecie musieli wyruszyć, poprowadzę was krótszą drogą, a tymczasem rozgośćcie się i siadajcie jeszcze.
Lecz Szczur wciąż był niespokojny, chciał wracać i pilnować swej Rzeki, więc Borsuk wziął znów do łapy latarkę i poprowadził ich wzdłuż krętego, wilgotnego, dusznego tunelu, częściowo wyrąbanego w skale a częściowo sklepionego; ów tunel schodził w dół to znów podnosił się i zdawał się ciągnąć przez szereg mil. Wreszcie zwierzęta ujrzały światło dzienne, przebijające przez splątaną roślinność, która zwisała nad wylotem tunelu. Borsuk pożegnał ich szybko, wypchnął ich z pośpiechem przez otwór, a potem zasłonił go