Strona:Klejnoty poezji staropolskiej (red. Baumfeld).djvu/119

Ta strona została przepisana.

Kilka tysięcy ludzi, którzy tam uciekli,
W ocemgnieniu pobili i na śmierc posiekli:
Niektórych powiązali Tatarzy w surowce,
Tak, kiedy kupa wilków wpadnie między owce,
Żadnej całej nie puszczą; albo, gdy jastrzębie
Ze wszystkich stron uderzą na stado gołębie,
Choć się z strachu tęgiego przyczają do ziemi,
Przecie wszystkie poszarpią pazurami swemi,
Tak tu najmniejsza dusza śmierci abo łyków
Nie uszła suchą nogą jawnych rozbójników.
Bałuch ogromny z wrzasku, lamentów i pisku
Umierających, jako na pobojowisku!
Tu dzieci, tu niewiasty, tu leżą tułowy,
Tu pomieszane w kupę walają się głowy;
Wozów liczba niezmierna już pozakowanych,
Tamże niemało widać skrzyń porabowanych.
Bacząc my (a było nas nad tysiąc więcej),
W cerkwi drzwi zamknęliśmy drągami co prędzej,
Rozumiejąc, że nas dom boży z onej toni
Swojem poszanowaniem od szwanku obroni.
Lecz prędko nas otucha oszukała błaha;
Bowiem do cerkwi wszystka przypadłszy wataha,
Ze czterech stron poczęła łamać oraz mury;
Jedni z nich lud gromadny strzelali przez dziury,
Drudzy tłukli ciężkiemi furty taranami,
Niektórzy dziurawili ściany kilofami;
Inni, przebiwszy wierzchne młotami sklepienie,
Spuszczali na gęsty lud orklowe kamienie,
Aż niektórzy ze strachu napoły pomarli!
Aż kiedy się oprawcy drzwiami do nich wdarli,
Przesieczy siekierkami przez nacisk on srogi
I przez ciała czynili martwe sobie drogi,
Tamże jeden drugiego dusił w tym balasie,
Jeden drugiego krwią swą napawał w tej prasie,
Że niezadługo cerkiew pospołu z przytworem
Krwawą sadzawką, ciepłem stała się jeziorem,