Chwycił, jak od niechcenia, lejce, srebrem tkane,
I bicz angielski, giętki, długi, trzaskający;
Tak, podobny do bogów, w powozie stojący,
Przelatywał ulice wśród przepysznych gmachów,
Sięgając prawie głową latarni i dachów.
Leciał: bystre bieguny nieścignione okiem,
Okrywały go gęstym kurzawym obłokiem,
Zbiegały się do okna panny i mężatki,
Widzieć ten cel swych życzeń, widzieć ten cud rzadki;
Szczęśliwa! którą spostrzegł i uchylił głowy.
Już był biegu swojego dopełnił połowy,
Kiedy o ostry kamień koło rozpędzone
Uderza, pęka, powóz, schylony na stronę
Wyrzuca Szambelana; pada i umiera...
Napróżno zbroczonego stangret z krwi obciera,
Już nie żył, taka była srogich bogów wola!
Amorki, duszę jego w Elizejskie pola
Przeniósłszy, postawiły między Adonisem,
Dydoną, Eurydyką i pięknym Parysem.
Równie świeży jak róża, żył tyle, co ona!
O strato równie ciężka, jak nienagrodzona!
Nigdy więcej na świecie drugi nie powstanie,
Równie piękny młodzieniec jak ty, Szambelanie!
W cóż się teraz obrócą piękne twoje sprzączki,
Konie, fraki, łańcuszki i złote obrączki?
Ach w cóż się twoja czuła kochanka obróci!
Smutek, żałość i rozpacz życia jej ukróci.
Fatalna karyjolko, ja będę przeklinał
Dzień nieszczęsny, gdzie Dangiel robić cię zaczynał.
Płaczcie, małe Amorki, płaczcie, Alcyjony!
Szambelan już nie żyje, Szambelan zgubiony!“
Ach, co za czułe wiersze! żal mi serce ściska.
I chociaż ten przypabek nie tyka mię zblizka,
Smutny będę przez tydzień.