Strona:Klejnoty poezji staropolskiej (red. Baumfeld).djvu/309

Ta strona została przepisana.

A kiedy już noc czarnemi skrzydłami
Świat ten okryje, nie między ścianami,
Lecz w sadzie albo w otwartej stodole
Spoczywać wolę.
Tam niepodobnym swej urodzie huczy
Bąk wodny głosem, to niedźwiadek kruczy,
To powtarzają pieśni ulubione
Żabki zielone.
To szumią drzewa, powoli ruszone,
Gdy niemi chwieją zefiry pieszczone,
To wonność z rosy dają wszytkie zioła,
Pociechy zgoła.
To czyste wody w przejrzystym strumieniu
Szemrzą, spadając z góry po kamieniu,
Aż i na młyńskie woda lecąc koło,
Szumi wesoło.
Kiedy też księżyc swe pełne kieruje
Koła, że ledwie dniowi ustępuje,
Jakie przechadzki lub między łąkami
Lub nad stawami?
Lecz prędzej na dół swe obrócą koła
Słoneczne wozy, niż temu kto zdoła,
Żeby wyrazić umiał tego wszytki
Życia pożytki.
Niechaj w niem żyję, niechaj, obciążony
Laty, w niem umrę, starzec nieznajomy,
Choć mię mój kmiotek rękoma własnemi
Zagrzebie w ziemi.
A jako żeglarz, gdy już w porcie stanie,
Miłe mu przeszłych bied przypominanie,
Miło mu pojrzeć na wichry, na skały,
Gdy wyszedł cały,
Tak ja, gdy, da Bóg, w pokoju usiędę,
Przeszłe niewczasy przypominać będę,
Wszytkie me biedy, trudy, troski, szkody,
Wszytkie przygody: